- Do Konina przyjechaliśmy w grudniu 1971 roku. Tak na rok, może dwa – wspomina Halina Jóźwiak, żona złotnika Zygmunta Jóźwiaka, który prowadzi najstarszy taki zakład w naszym mieście. Ich firma znana pod szyldem „Goldkram” obchodzi 50-lecie działalności. W tym roku, podczas miejskich obchodów 231. rocznicy uchwalenia Konstytucji 3 Maja, pan Zygmunt Jóźwiak otrzymał od prezydenta Piotra Korytkowskiego odznakę honorową „Za Zasługi dla Miasta Konina”.

- Tak, dobrze pamiętam, co to było – odpowiada na pytanie o pierwszą jubilerską rzecz wykonaną przez siebie właściciel „Goldkramu”. – To były kolczyki dla cioci, a ja miałem wtedy 12-13 lat. Bardzo się jej spodobały.

Pan Zygmunt mówi, że to, iż zostanie jubilerem było wpisane w jego życie od początku. - Mój ojciec  Florian był złotnikiem-jubilerem. Przez 25 lat był prezesem Spółdzielni Zegarmistrzów,  Złotników i Optyków w Poznaniu. Mama pracowała – jak to się wówczas nazywało – chałupniczo. Różne rzeczy wykonywała w domu. Moje łóżeczko stało tuż przy jej warsztacie. Bym nie przeszkadzał,  dostawałem na przykład młoteczek jubilerski i waliłem nim, gdzie popadło – wspomina pan Zygmunt.

Złotnictwo, jubilerka w rodzinie Jóźwiaków to nie jest historia jednego pokolenia. Zaczęło się od dziadka, po nim jubilerstwo przejął Florian - ojciec pana Zygmunta, a po ojcu jubilerstwem zajął się najpierw pan Zygmunt, a później jedna z jego sióstr. Druga została nauczycielką matematyki. Jubilerem jest też syn pana Zygmunta, a spod skrzydeł samego Mistrza wyszło wielu bardzo dobrych fachowców.

U Zygmunta Jóźwiaka w parze z chęcią bycia dobrym jubilerem szła ochota do nauki. Jednak o przyszłej drodze życiowej zdecydował po dziewiątej klasie, gdy poszedł do trzyletniej szkoły zawodowej na obróbkę skrawaniem. - A że przyszedłem z liceum, to przyjęli mnie od razu do trzeciej klasy. Poza matematyką dawałem sobie znakomicie radę. Okazało się, że oni byli dalej niż ja. Na szczęście siostra, magister matematyki, pomogła  – mówi, uśmiechając się do wspomnień, pan Zygmunt.

Po skończonej szkole, pod okiem Franciszka Schumachera i odbyciu półrocznego stażu czeladniczego u mistrza Wernera, Zygmunt Jóźwiak zapragną kontynuować naukę. Musiał się zwrócić do odpowiedniego ministerstwa, by uzyskać zezwolenie. Otrzymał jednak negatywną odpowiedź. Wrócił więc do liceum, skończył je i zdał maturę. Wieczorowo, bo w dzień przecież pracował. Po egzaminie czeladniczym zdanym w poznańskiej Izbie Rzemieślniczej, został mistrzem.

- Na obu egzaminach wykonałem pierścionki o dość skomplikowanych i raczej niepowtarzalnych motywach. Tego z czeladniczego nie mam, z mistrzowskiego zachowałem – wspomina Zygmunt Jóźwiak.

W drugiej połowie lat 60. ubiegłego wieku spotkał na swojej drodze przyszłą żonę - Halinę. Ślub wzięli w roku 1967. Tułając się w Poznaniu po wynajmowanych pokojach, intensywnie pracowali. Wreszcie w cztery lata później pojawiła się propozycja – praca z mieszkaniem w Koninie. Państwo Jóźwiakowie przyjechali więc do naszego miasta. Na początku roku 1972 otworzyli swój warsztat. Dokładnie była to pracownia jubilerska wchodząca w skład spółdzielni. Pan Zygmunt szybko zorientował się, że nad warsztatem stoją puste pomieszczenia, a było to na Wiosny Ludów, naprzeciwko ówczesnego baru, w którym dziś mieści się sala sesyjna konińskich rajców. Sąsiadami byli m.in.: Józef Puchalski, Wacław Kujawa - rzeźnicy czy cukiernik Sośnicki. Po sprawdzeniu okazało się, że pomieszczenia owe są bardzo zdewastowane i decyzją samorządowej administracji wyłączone spod kwaterunku. Pan Zygmunt jednak uparł się i zrobił wszystko, by po kilkunastu miesiącach remontu wprowadzić się do nich z całą rodziną. Później jednak warsztat trzeba było przenieść. Najpierw do spółdzielni na Szarych Szeregów, potem na Sosnową 19 (dziś mieści się tam fryzjer). Na Kramową firma „Goldkram” (nazwa sama się nasunęła – od złota w języku niemieckim i nazwy ulicy, przy której jest pracownia i sklep) sprowadziła się w styczniu 1991 roku. Powstał sklep, zaplecze, pomieszczenia warsztatowe, po których z niezwykłym błyskiem w oku chętnie oprowadził mnie Zygmunt Jóźwiak. Najpierw moją uwagę zwrócił jednak stary, malowany ręcznie szyld „Leonard Adam Sklep Spożywczo-Kolonialny”. - No tak – stwierdził Zygmunt Jóźwiak – to jest oryginalny szyld ze sklepu, który się tu mieścił, a którego właściciel odsprzedał nam ten narożny dom przy pl. Zamkowym i Kramowej. Ale pokażę coś jeszcze…

Po chwili mogłem obejrzeć na własne oczy niedużą poziomą prostokątną tabliczkę, w granatowym kolorze, z biała obwódką i numerem 7 oraz nazwiskiem przedwojennego właściciela H. Laufer’a. Na jej odwrocie, już w pionie, dominuje zaś biel, czarna obwódka i takaż 7 oraz informacja „Gustloffstrasse” – u góry, a „E-en I I Lobam (?)” - dołem. W taki sposób na jednym kawałku blachy zmieściły się historie dwóch rodzin, z dwóch różnych narodów. 

Wiele czasu poświeciliśmy na rozmowy o pracy. Zostałem zasypany mnóstwem informacji, ciekawostek i anegdot. Na przykład o genezie niektórych wzorów, dla których inspiracją jest autentyczny (oglądałem kserokopie oryginału), z ręcznie rysowanymi ilustracjami, katalog biżuterii z roku… 1091! A w nim istne cudeńka, misterne sploty, kunsztowne osadzone kamienie, kształty, które ówczesny rzemieślnik tworzył sam. Dziś pomagają mu w tym komputery i drukarki, wizualizacje. - Ale ja trzymam się tradycji, nie do końca rozumiem komputery, a jeśli już z nich korzystam, to współpracuję z naprawdę dobrymi fachowcami – podsumował pan Zygmunt, w swoim smartfonie pokazując wizualizacje niektórych przedmiotów.  

A gdy pan Zygmunt nieśmiało wspomniał, że ma jubilerskie narzędzia z lat 30. ubiegłego wieku, aż podskoczyłem na stołku. - Wie pan, one zostały kupione przez mojego dziadka i ojca. I to z katalogu pochodzącego z roku 1934 – usłyszałem. Po chwili ów katalog pojawił się przede mną. 

Pan Zygmunt bez trudu odnalazł stronę ze wspomnianymi narzędziami… Po następnych kilku minutach mogłem je obejrzeć na własne oczy, w piwnicy warsztatu, w której zachowano oryginalne fragmenty fundamentów. I choć na pierwszy rzut oka wydawać by się mogło, że trafiliśmy do muzeum, to szybko okazało się, że każde z narzędzi działa i nadal wypełnia przypisane mu funkcje. A błyski w oczach pana Zygmunta i jego uśmiechnięta twarz wyraźnie to potwierdzały. Zresztą – spróbowaliśmy wszystkich. Działają naprawdę!

I gdy myślałem, że to już koniec wycieczki po „goldkramowym królestwie” usłyszałem: To idziemy do pracowni… Po chwili znaleźliśmy się w pomieszczeniach, w których stoją szafy, a w nich przechowywane są tzw. gumy, w których robi się metodą traconego wosku jubilerskie cudeńka. Największe pomieszczenie to królestwo pana Zygmunta oraz jego znakomitych pracowników – panów Mariusza i Zygmunta, którzy związani są z firmą od ponad 30 lat. To spod ich rąk i uważnych oczu wychodzą cudeńka, a zniszczona stara biżuteria odzyskuje nie tylko nowy blask, ale na powrót cieszy oczy ich właścicieli. Tyle samo czasu pracuje w „Goldkramie” pani Wioletta, która rozpoczęła swoją jubilerska przygodę, mając 19 lat. Jest bezbłędna w tym, co robi. Podobnie jak jej koleżanki, które w mig odgadują preferencje klientów. 

Zresztą, naprawianie starej biżuterii to taka cicha pasja Zygmunta Jóźwiaka. Może godzinami opowiadać, ilustrując te opowiadania konkretnymi przykładami: jak po wielu tygodniach do „normalności” powróciła bransoleta, jak odtwarza kształty (w skali 1:1) znalezisk konińskich archeologów. Pan Zygmunt znakomicie opanował też tworzenie replik starych, bardzo starych monet. 

Zanim Zygmunt Jóźwiak zasiadł na swoim ulubionym krześle przy stole, pokazał mi nowoczesne urządzenie. - To spawarka laserowa. Wygląda trochę jak urządzenie z sali operacyjnej – usłyszałem satysfakcję w jego głosie. Już po chwili przekonuję się, że ma ona też inne praktyczne zastosowania.

Gdy wreszcie mogłem sfotografować pana Zygmunta przy pracy, nagle zaczęły mi się pocić ręce i oczy jakoś dziwnie traciły ostrość. Tak blisko twórcy biżuterii nie byłem nigdy w życiu.

(Zdjęcia i tekst – Mirosław Jurgielewicz/UM Konin)